Na myśli…

Olg Borowka

Szuflada

with one comment

W ostatnich dniach kilkakrotnie różne osoby wspominały mój blog, a ja mówiłem o tym, że nic na nim nie publikuję już od dawna i miałem nawet jakieś argumenty ten stan rzeczy usprawiedliwiające, wyjaśniające, racjonalizujące moje zachowanie, a właściwie pasywność intelektualną. W końcu sam siebie zapytałem, dlaczego nie piszę? W końcu tutaj mogę puścić wodze. Nie muszę przejmować się żadnymi regułami – gramatyką, ortografią, przystępnością, kanonami i innymi pierdołami, jak oczekiwania jakiegoś człowieka, który sam nie ma pojęcia, czego oczekuje. Zasady, które ludzką kreatywność kroją na małe, sześcienne kawałki – jakby w kostkę – i pakują do pudełek z numerkami i kodami QR. Nawet ta metafora jest już tak mainstreamowa, że rzygać się chce. Nowoczesność-ponowoczesność-poponowoczesność. Po po po po. Jak udawanie ustami strzałów z pistoletu w polskim hiphopie dla dresiarzy. A potem to wszystko na śmietnik. Wytwarzamy całymi dniami niewidzialną, niemierzalną jakość, która materializuje się powierzchownie, częściowo w prasie – od czasu do czasu – a ta prasa nadaje się w sumie głównie do odsączania wilgoci z przemoczonych butów po spacerze w deszczu. Jesienną nocą. Wtedy się spaceruje w deszczu i nosi ładne ubrania. W ciągu dnia bywa jeszcze ładnie – scenografia dla odzieży – i słonecznie, i liście kolorowe, i Chopin, i w ogóle tak bardzo cliché. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Świadomość, że to, czy cokolwiek napiszę, czy też nie, nikogo nie obchodzi. To wygodne. I teraz możesz mi splunąć w pysk swoją żółtą, ropną plwociną z niedoleczonych zatok i zarzucić, że gdybym miał w dupie, czy to przeczytasz, czy nie, to bym tego nie umieścił w internecie, tylko zapisał sobie w ukrytym folderze razem z pornosami albo wydrukował i schował do szuflady. Zważ, Szanowny Czytelniku, na pewną przewrotność w tym, że to czytasz ukrytą:
Wypisując takie pierdoły, wypluwając cały ten potok szlamu z nagromadzonej frustracji, przepracowania, wypalenia mógłbym jeszcze kilka lat temu zrobić karierę. Albo i nie. Była moda na takie książki takich autorów: Marek pracował iks lat jako menedżer w dużej międzynarodowej korporacji, ale rzucił to wszystko i został pisarzem i teraz naśmiewa się z czasów korporacji, bo jest wolny i szczęśliwy, i ma nawet wieczorki autorskie, na których czyta swoją grubą książkę bez fabuły i pointy, za to z dobrze zaprojektowaną okładką. No i mógłbym być takim trochę Markiem, chociaż ani ze mnie menedżer, ani z wielkiej korporacji, ani też nie rzuciłem tego wszystkiego jeszcze w pizdu. A może Marek rzeczywiście ma talent i marnował się w tej agencji reklamowej, która go tak strasznie jebała po bani? Trzeba by zapytać Marka.

Written by olgbor

9 września, 2014 at 6:29 pm

Napisane w osobiste, Uncategorized

Royal baby (prawie) jak papież

leave a comment »

Brytyjska rodzina królewska to celebryci. Wiadomo, że przeciętny mieszkaniec wysp interesuje się życiem jej członków z tego samego powodu, z którego obchodzą go losy Beyonce, Kanye Westa, czy innej Kim Kardashian. Dziwi jednak, że narodziny „royal baby” nagle stały się najważniejszym wydarzeniem dla całego świata – również nieanglosaskiego.
Jestem w stanie zrozumieć, że dla Brytyjczyków narodziny następcy tronu są w jakiś sposób ważne. Wyspiarze zyskują nowego małego celebrytę, tabloidy pożywkę, a biznes już zaciera ręce na samą myśl, ile to tańszych lub droższych reprodukcji królewskich śpioszków, grzechotek i smoczków sprzeda się w nadchodzących miesiącach. Dziwi natomiast to, że przyjście na świat nowego członka instytucji będącej wsteczniackim reliktem dawno minionej epoki, budzi taką ekscytację u innych narodów – zwłaszcza tych tak na co dzień dumnych ze swego republikańskiego rodowodu.
To był bardzo męczący poniedziałek. Świat wstrzymał oddech w oczekiwaniu przyjścia na świat królewskiego dziecka. Pytanie, cóż to wydarzenie właściwie dla świata oznacza? Zaryzykuję twierdzenie, że… nic. Jestem skłonny większym zrozumieniem obdarzyć katolików dostających fioła w czasie konklawe. W końcu wybierano szefa ich klubu, człowieka, z którego zdaniem liczą się te dwa miliardy ludzi (w prawdzie na ogół zamieszkujących biedniejszą część globu), a ponadto głowę państwa Wtykan (swoją drogą, de iure monarchę absolutnego). Myślę jednak, że mamy do czynienia z podobnym, pod względem zaspokajania potrzeb mas, fenomenem. Chodzi o wyczekiwanie, emocje z tym związane, poczucie, że uczestniczy się w czymś wielkim, nawet jeśli tylko sterczy się bez większego sensu pod szpitalem, czy bazyliką. To potwornie oklepane, ale mamy do czynienia ze zwykłymi „chlebem i igrzyskami” – rozrywką dla motłochu, która w rojalistycznych szatach jawi się czymś mniej obciachowym niż dajmy na to sprawa otyłości wspomnianej na początku Kim Kardashian. Muszę podkreślić, że nie ma co winić ludzi, że swoje puste nudne życie próbują wypełnić barwami i blichtrem rodem z cudzego życia – jawiącego im się czymś lepszym, a przede wszystkim nieosiągalnym. Winić należy informacyjne stacje telewizyjne i gazety o ambicjach ponadtabloidowych.
Szczytujący niemal Jacek Pałasiński podczas konklawe bawił. W tle jego wielokrotnych orgazmów było jednak coś znaczącego – stan umysłów milionów ludzi. To, co reporterzy z całego świata wyprawiali przez cały dzień planowanych narodzin – żenuje. To, że Williamowi i Kate urodziło się dziecko, jest doskonałym tematem dla portalu plotkarskiego, brukowca dla ludu z edukacją zakończoną na poziomie podstawówki, czy nawet kolorowego magazynu lajfstajlowego. Jednocześnie, jest informacją godną końcówki serwisu informacyjnego w poważnej stacji. Niestety – to, że na świecie giną niewinni ludzie, kondycja gospodarek niektórych państw europejskich wywołuje ciarki na plecach, a główny bohater afery PRISM wciąż jest zawieszony w niebycie, okazało się mniej ważne niż news ze świata gwiazd.

Written by olgbor

22 lipca, 2013 at 9:55 pm

Napisane w Uncategorized

Polak-schizofrenik

leave a comment »

Polacy szczycą się wielowiekową tradycją w stawianiu oporu i w szeroko pojętym proteście. Rokosze, powstania narodowowyzwoleńcze, wielotysięczne manifestacje w międzywojniu, powojenne ruchy robotnicze – Poznań 56’, Radom i Ursus 76’, wreszcie cała „Solidarność” – potężny ruch społeczny, który objął większość polskiego społeczeństwa, a za granicą stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych i szanowanych „brandów” znad Wisły. Polska demokracja ma dwadzieścia trzy lata. Wolny rynek zmienił nam może optykę – sposób postrzegania takich kategorii jak własność, wolność i interes – ale nie pozbawił społeczeństwa dumy wynikającej ze wspomnianej tradycji. W ten sposób staliśmy się schizofrenikami.

Ktoś może zapytać, cóż jest schizofrenicznego w połączeniu, dziś najbardziej rozpowszechnionej w Polsce, ideologii neoliberalnej z tradycją „Solidarności” i z tradycją protestu w ogóle. Ktoś może powiedzieć, że połączenie to jest spójne – argumentując, że ruch wolnościowy i nurt neoliberalny uzupełniają się. Takie wnioski może jednak wysnuć tylko osoba, która nie dysponuje elementarną wiedzą historyczną, a w dodatku jest ślepa, głucha… i nie ma Internetu.

Gdzieś tak od końcówki poprzedniego rządu PO-PSL, a więc mniej więcej od roku, Polacy są wkurwieni i często wychodzą na ulice. Zaczęło się już dwa lata temu, ale to jeszcze nie było masowe zjawisko. Najpierw wychodzili w obronie krzyża na Krakowskim, potem przeciwko krzyżowi na Krakowskim, a potem już ze wszystkich innych powodów. Nie chcę w tym miejscu rozwodzić się na temat wojny polsko-polskiej i innych chwytliwie nazwanych przez media szopek epoki
post-smoleńskiej. Ważne jest dla mnie zjawisko aktywizacji społeczeństwa, które wcześniej zdawało się być jakby w letargu – jak te karpie, co przed urodzinami Chrystuska w supermarketach dogorywają w mieszance wody z krwią na dnie plastikowych pojemników. Aktywizują się też grupy zawodowe – z różnymi rezultatami. Pamiętajmy jednak, że o skuteczności ich protestów decyduje w dużej mierze zarówno ich wewnętrzna spójność, występowanie lub brak tego, co Marks nazywał interesem dla siebie, a więc uświadomionym interesem zbiorowym, jak i społeczna percepcja tych ruchów i reakcja na ich aktywności.

To, że górnicy zawsze dostawali, co chcieli, bo robili dużo hałasu, palili opony i nie bali się lać z policją, nie jest żadnym novum. Podobnie zresztą jak to, że pielęgniarki, choćby się zesrały, nie dostaną w ojczyźnie orła bielika godziwych podwyżek – bo za mało hałasują, boją się policji i myślą, że głodując wzruszą pana premiera. Ostatnio pojawiły się nowe, bardzo liczne grupy zawodowe, które mają powód do protestu – zawody objęte deregulacją według ustawy ajatollaha Gowina. Lista zawodów, które mają zostać zderegulowane w pierwszej transzy liczy czterdzieści dziewięć pozycji. Najsilniej sprzeciwiają się jej taksówkarze, którzy dzisiaj (23.05.12) zorganizowali w największych miastach  kraju protesty.

Wygląda na to, że w przypadku taksówkarzy, wspomniany uświadomiony interes zbiorowy wyklarował się. Warunki były ku temu sprzyjające – łatwiej jest się jednoczyć przeciwko niż za czymś, zwłaszcza gdy chodzi o konkretny akt. Co ze społeczną percepcją i reakcją? Słabo! Ludzie oburzają się, że z winy tych wstrętnych cierpów muszą stać w korkach; oburzają się, że ktoś utrudnia im dojazd do pracy. Gazeta Wyborcza pyta na swoim facebookowym profilu Czy ujdzie im to na sucho?! Nie interesuje ich dlaczego.

W tym miejscu trzeba odwołać się po raz kolejny do tradycji, którą tak bardzo się szczycimy. Czy gdyby którekolwiek z wymienionych na początku form oporu były całkowicie nieuciążliwe dla nikogo, miałyby jakikolwiek sens i przyniosłyby jakikolwiek rezultat? Czy gdyby strajki na wybrzeżu w 1980 roku miały charakter np. strajku włoskiego, ruch, jak niektórzy lubią go nazywać antykomunistyczny, przetrwałby? Czy w listopadzie tegoż roku zarejestrowano by NSZZ „Solidarność”? Wątpię.

Neoliberalizm, który zasiał w świadomości polskiego społeczeństwa takie idee jak prym indywidualizmu, jak partykularyzm, jak wolność równa dowolności,  kształtuje jedną stronę osobowości Polaka-szaleńca. Duma z nieugiętości, nieustępliwości, determinacji w dążeniu do celów i odwagi do głośnego mówienia NIE! jest po drugiej stronie.

Nie chodzi tu o słuszność lub niesłuszność ustawy deregulacyjnej. Nie chodzi o to, czy taksówki bez licencji będą w skali makro dobrym rozwiązaniem. Chodzi o akt protestu i brak w społeczeństwie szacunku dla tego aktu. Ludzie nie szanują protestujących grup zawodowych, choć z tego typu protestów wyłoniło się to, z czego deklarują dumę. Akceptowalne są dziś wyłącznie publiczne spory i manifestacje o podłożu ideologicznym – jak wydarzenia z jedenastego listopada 2011, czy przepychanki z krzyżem. Protesty MUSZĄ być uciążliwe! W przeciwnym wypadku przejdą bez echa. Powinniśmy, jako naród, dokonać chyba pewnych przewartościowań. Schizofrenia to potwornie męcząca choroba – dramat chorego i jego rodziny. Pamiętajmy o tym.

Written by olgbor

23 Maj, 2012 at 11:11 am

Czy microblogi rozsadzą Chiny?

leave a comment »

Od dłuższego czasu, a konkretnie od momentu, w którym Chińska Republika Ludowa stała się jednym z najważniejszych graczy na światowych rynkach, można natknąć się w mediach na wiele sprzecznych prognoz odnośnie tego kraju. Sprzeczności w prognozach wynikają bezpośrednio ze sprzeczności w diagnozach. Choć wszyscy możemy, z poczuciem podziwu i niepokoju zarazem, obserwować niespotykanie szybki rozwój chińskiej gospodarki, w oczach wielu badaczy i publicystów, Chiny są „kolosem na glinianych nogach”, „papierowym tygrysem”, jak nazwaliby je sami Chińczycy.

Nikt dziś jednak nie wątpi w to, że ChRL przestała być wyłącznie fabryką świata – stała się też potężnym konsumentem – również elektroniki, usług internetowych, niezależności, jaką daje sieć. Według danych Banku Światowego, w latach 2009/2010 ponad 27,5 proc. chińskiego eksportu stanowiły produkty z sektora hi-tech. Ponad 460 milionów Chińczyków korzysta dziś z Internetu, co stanowi 1/3 populacji tego państwa. Choć chiński rząd od lat stara się kontrolować treści, do których mają dostęp, i które sami publikują obywatele, skala zjawiska w pewnym momencie przerośnie techniczne możliwości cenzorskie państwa (o ile już się tak nie stało). Nakładom na systemy kontroli towarzyszy zaś tworzenie prawa, które z pozoru przyznaje internautom pełną swobodę, lecz w istocie daje się interpretować przez władze w dowolny sposób – również do osiągania skutku odwrotnego.

„Arabska Wiosna” rozlała się po krajach Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej głównie za sprawą portali społecznościowych, w szczególności YouTube, Twittera i Facebooka. Popularna „twarzoksiążka” mogła pochwalić się pod koniec 2011 roku liczbą 845 milionów aktywnych użytkowników. Lider wśród platform microblogowych – Twitter – ma dziś na całym świecie ponad 350 milionów „ćwierkaczy”. Szafowanie liczbami ma tu na celu unaocznienie czytelnikowi skali zjawiska, aby następnie ukazać pewien, dający, jak sądzę, do myślenia, stosunek ilościowy. Najpopularniejszy chiński serwis społecznościowy – łączący cechy Facebooka i Twittera – Weibo.com, jest używany przez ponad 30 proc. chińskich internautów, a zatem przez co najmniej 138 milionów ludzi, a więc prawie połowę liczby użytkowników Twittera w skali globalnej. To prawie czterokrotność populacji Polski.

Serwis TheRegister.co.uk doniósł, powołując się na informacje agencji Xinhua, że w miniony weekend (31.03 – 1.04.2012), dwie największe firmy prowadzące chińskie serwisy społecznościowe – Tencent (właściciel Weibo) i Sina – zostały ukarane przez rząd i zmuszone do zawieszenia możliwości publikowania przez użytkowników wpisów microblogowych, co było konsekwencją rozprzestrzenienia się za ich pośrednictwem niczym niepodpartych plotek, jakoby w Pekinie miał miejsce… zamach stanu! Plotka pojawiła się dwa tygodnie temu i wstrząsnęła „chińskim Internetem”. Cenzorzy byli bezradni – fikcyjne informacje rozprzestrzeniały się zbyt szybko by ktokolwiek mógł je efektywnie blokować. Rozłam na szczytach Partii miał dokonać się w związku ze zwolnieniem z funkcji sekretarza miasta Chongqing (ważnego ośrodka przemysłowego) Bo Xilai’a, będącego jednocześnie członkiem Politbiura. Internauci donosili o wozach opancerzonych na ulicach i odgłosach wystrzałów w okolicach siedziby Partii.

Pod zarzutem rozpowszechniania plotek aresztowano sześć osób. Tego typu działalność jest uznawana za nielegalną na podstawie, ustalonych we wrześniu 2011 roku nowych, surowych wytycznych dotyczących korzystania z serwisów microblogowych. Wytyczne nakazują m.in. rejestrację użytkowników z imienia i nazwiska.

Opisana powyżej sprawa to burza w szklance wody, jednak warto zastanowić się, co mówi ona o chińskich władzach, o stabilności systemu i skuteczności projektu „Wielkiego Firewalla Chińskiego”? Czy  microblogi rozsadzą Chiny?

Wspomniane, nowe wytyczne z września ubiegłego roku, były reakcją władz na trudności w kontroli, jakich nastręczały, będące novum na chińskim rynku, microblogi. Wpisy na nich pojawiały się i rozpowszechniały zbyt szybko, by systemy takie jak kolejne wcielenia kontrowersyjnych Green Dam, czy Blue Shield mogły je wychwycić i zablokować. Zaostrzanie prawa dotyczącego cenzury, głośne aresztowania i niemal publiczne ruganie przez władze koncernów, których wartość akcji w ekspresowym tempie rośnie na światowych giełdach, a to wszystko w związku z plotką, którą Bo Xilai mógł uśmiercić jednym, krótkim oświadczeniem wydanym na życzenie Politbiura, może wskazywać na poważny niepokój na szczycie Komunistycznej Partii Chin. „Chińska droga”, reformy Deng Xiaopinga, oddzielenie polityki od gospodarki – koegzystencja komunizmu z kapitalizmem, czy, jak chcą niektórzy, funkcjonowanie kapitalizmu państwowego – to wszystko pojęcia z ery przed-internetowej, najdalej z czasów Web 1.0. To ważna słabość systemu, z której, jak sądzę, chińskie władze zdają sobie sprawę. W tym miejscu warto zwrócić uwagę na sam sposób funkcjonowania systemów cenzorskich w ChRL i usytuowania ich w strukturze administracyjnej. Otóż cenzurą nie zajmują się tam bezpośrednio urzędnicy państwowi. Ci tylko nadzorują rozwój projektów, które od Ministerstwa Przemysłu i Technologii Informacyjnej przejęły prywatne firmy. Tak było m.in. z projektem Green Dam, który obecnie rozwija firma Beijing Dazhang. Systemy cenzorskie usytuowane są więc na pograniczu sfery rządowej i prywatnej, a więc, w myśl logiki chińskiego systemu, jedną nogą stoją po kostkę w polityce, drugą, po kolano, w gospodarce wolnorynkowej. Gdzie jest spoiwo? W osobach chińskich biznesmenów, w większości będących jednocześnie dobrze sytuowanymi figurami w Partii. Skąd więc możliwe niepokoje? Myślę, że głównym ich motorem jest, paradoksalnie, rozwój gospodarczy.

Szybki rozwój gospodarczy ciągnie za sobą, może nie tak szybki, ale jednak, wzrost standardu życia. Tu już nie chodzi o iPody (tak się tam nazywają, chociaż nie produkuje ich Apple), samochody (popularne kopie europejskich pojazdów z lat 1999 – 2005), czy modne ubrania. Chodzi o to, że Chińczycy stają się społeczeństwem informacyjnym, a takie społeczeństwo ma inne potrzeby, oczekiwania i aspiracje niż „dzieci rewolucji kulturalnej”, o których pisał John Pomfret w „Lekcjach chińskiego”.

Czy Chiny są „papierowym tygrysem”? Czy kolos ma „gliniane nogi”? Niby nic na to nie wskazuje, ale co to za kolos, który boi się twitterowego plotkarstwa? Skoro rynek internetowy w Chinach stale rośnie, oznacza to, że chińscy potentaci, jak Tencent, nadal będą rośli. Skoro ci sami ludzie siedzą u steru państwa i korporacji, być może w pewnym momencie, widząc, że pompowanie pieniędzy w nieskuteczne systemy cenzorskie, zwyczajnie się nie opłaca, będą musieli wybrać sobie jedną z ról. Myślę, że dla świata lepiej by była to rola biznesmenów bo jako komuniści nie sprawdzają się najlepiej.

Written by olgbor

2 kwietnia, 2012 at 3:44 pm

O sztuce wątpienia

leave a comment »

Ostatni raz masowo wątpiliśmy w 68′. Czy jeszcze umiemy?

W dobie szalejącego w Europie kryzysu, wszelkiego rodzaju protesty i strajki są postrzegane jako coś niewłaściwego, jako pogarszanie i tak kiepskiej sytuacji. Z ekonomicznego punktu widzenia, można stwierdzić, że rzeczywiście, wzmożona aktywność związków zawodowych w krajach takich jak Hiszpania, Portugalia, czy nawet Wielka Brytania, nie sprzyja gospodarkom tych państw. Inwestorzy się niepokoją i przenoszą kapitał gdzie indziej. Czy jednak „kryzys” nie stał się dziś usprawiedliwieniem wszelkich działań przeciwko tym, którzy żyją ze sprzedaży swojej pracy? Nie dostaniesz podwyżki bo jest kryzys. Musisz więcej pracować za te same pieniądze – bo jest kryzys. Wydarzenia z 2007 i 2008 roku w Stanach Zjednoczonych, były przez wielu odczytywane jako kompromitacja systemu kapitalistycznego – „załamanie pod ciężarem własnych sprzeczności”. „Kapitał” Marksa odnotował w 2009 roku rekordową sprzedaż.

System jednak wcale się nie załamał, a swój pozorny upadek wykorzystał do umocnienia siebie. Czyż wszystkie działania antykryzysowe, czyż programy ratowania gospodarek, jak choćby plan Paulsona, czy obecne programy pomocowe dla Grecji i Portugalii, nie są w istocie umacnianiem pozycji mniejszości dysponującej większością kapitału? Paulson dał sektorowi bankowemu pieniądze podatników amerykańskich. Unia Europejska daje Grecji pieniądze, którymi ta spłaca długi w prywatnych bankach. Pieniądze europejskich podatników wędrują więc do kieszeni prywatnych przedsiębiorców z sektora bankowego. To chyba jasne? Nie snuję tu teorii spiskowej. Wiem, że nikt tego, w skali globalnej, nie wymyślił i odgórnie nie steruje całym procesem. Nie przeszkadza to jednak w dostrzeżeniu pewnych mechanizmów. Najistotniejszym wydaje mi się jednak poszukiwanie odpowiedzi na pytanie o przyczynę.

Problem nie leży w kapitale jako takim ani w ludzkiej chęci wyzysku bliźniego. Kapitał uczciwie redystrybuowany w społeczeństwie może uczynić wiele dobrego. Chciwość – motor wyzysku – jest natomiast immanentną częścią ludzkiej natury. Nie da się jej wyeliminować, ale można zneutralizować. Głównym problemem jest powszechne przekonanie, że gospodarka rynkowa w obecnym kształcie stanowi jedyne i najlepsze rozwiązanie dla świata. Nie mamy wyboru? To, w jaki sposób całe pokolenia ludzi na Zachodzie oraz moje pokolenie w Europie Środkowej, było wychowywane i nauczane podstaw ekonomii, historii i filozofii, zaważyło o takim a nie innym stanie rzeczy. Mówi się, że za III Rzeszę odpowiedzialność ponosił „niemiecki nauczyciel”. Za wszechobecny wyzysk, niewyobrażalne fortuny wybudowane rękoma rzesz nędzarzy, odpowiedzialność ponosi „nauczyciel bogatej Północy”. Co konkretnie mu zarzucam? O co go oskarżam? O to, że  zawęził nam horyzont, założył klapki – głownie o to. O to, że zamiast przekazywać wiedzę, przekazywał wykładnię, wartościował, oceniał, wtłaczał nam powszechnie przyjętą ocenę do głów,  jako jedyną słuszną. Co z tego wyniknęło? Potworne ograniczenie! Każdy, kto ma wątpliwości co do słuszności systemu kapitalistycznego jest, w oczach społeczeństwa, wariatem! Jest najpewniej komunistą – bolszewikiem – wyrywa paznokcie – ubecja – Armia Czerwona – gwałty – kradzieże rowerów – prześladowanie chrześcijan.

Otóż nie. I ja wcale tu nie chcę udzielać odpowiedzi na pytanie, który system jest najlepszy – nie czuję się kompetentny. Uważam jednak, że gdyby ludzie „Północy” nauczyli się kwestionować, wątpić i analizować bez podłoża w postaci przekonania o nieomylności „niewidzialnej ręki rynku”, (która w istocie jest całkiem ludzką ręką i nosi kilka nazwisk ze szczytu listy Forbesa), wówczas ich osąd mógłby przynieść ludzkości, jako pewnej całości, więcej niż stan obecny – więcej dobrego, oczywiście.

Kontestatorzy panującego porządku maja poważne zadanie. Muszą powtórzyć 68’. Nie chodzi o treści – chodzi o skalę. Ich zadaniem jest właśnie kontestowanie – poddawanie w wątpliwość i nauczanie Północy powątpiewania. To oczywiste, że rynki nie zareagują na to z entuzjazmem. Jeśli kwestionujesz czyjąś władzę, nie licz, że ten ktoś będzie cię poklepywał po pleckach. W dłuższej perspektywie jednak, to kwestionowanie może wyjść nawet tym bezosobowym, ale tu jakoś tak spersonifikowanym „rynkom” na dobre. Jak to możliwe? Może kontestacja pozwoli wytworzyć jakąś nową jakość? Może ta nowa jakość to będzie zmodyfikowany kapitalizm? Nie wiem. Kryzys nie może być wieczną wymówką! Czym jest dziś odpływ kapitału? Czym są ucieczki inwestorów? Jak to możliwe, że inwestor „ucieka” z jakiegoś kraju w ciągu jednej minuty? Chodzi o przerzucenie liczby z jednej szpalty tabeli do innej. Te pieniądze nawet w rzeczywistości nie istnieją! To kolejny przyczynek do kontestacji. Mój apel brzmi: Nauczmy się wątpić!

Written by olgbor

1 kwietnia, 2012 at 9:55 am

Operator Miller

leave a comment »

Temat tortur, do których miało dochodzić w tajnych bazach CIA w Europie Środkowej w latach 2002 – 2005 powraca od kilku lat jak bumerang. Będzie pewnie powracać nadal – dopóki sprawa nie zostanie wyjaśniona. Dziś stał się narzędziem walki politycznej na lewicy. Czy Janusz Palikot swymi atakami pogrąży Leszka Millera, a wraz z nim SLD? A może ostre wypowiedzi na temat lidera Sojuszu  przyniosą skutek odwrotny do zamierzonego? Co na to rząd? Co na to PO?

Mówi się, że katownie miały być zlokalizowane w Polsce, na Litwie i w Rumunii. Niektórzy wskazują nawet konkretne miejsca, jak Stare Kiejkuty (PL), czy Antaviliai (LT), jednak we wszystkich trzech państwach politycy, którzy, z racji pełnionych w tym czasie stanowisk musieliby wiedzieć o procederze, idą w zaparte twierdząc, że tortury nie były stosowane a cała sprawa jest wymysłem mediów i organizacji pozarządowych. Temat badały już różne instytucje. Żadnej nie udało się odrzucić scenariusza, wedle którego amerykański wywiad dopuszczał się tortur na terytorium wspomnianych państw członkowskich Unii Europejskiej. Rozstrzyganie o słuszności lub niesłuszności zarzutów nie jest jednak moją intencją. Sprawa stała się bowiem narzędziem walki politycznej na polskiej lewicy a jej wynik nie jest przesądzony.

Lider Ruchu Palikota bardzo ostro wypowiedział się na swoim blogu na temat całej sprawy. Stwierdził, że Polska może być „więzieniem, burdelem, polem ćwiczeń”, zaś odpowiedzialność za to przypisał Leszkowi Millerowi. Trzeba przyznać, że nawet jak na Janusza Palikota, wpis „Polska – kraj do wynajęcia na więzienie” jest w każdym aspekcie ostry – zarówno jeśli chodzi o język, jak i poważne oskarżenia pod adresem nie tylko samego Millera, ale też innych polityków, których sprawa jakkolwiek dotyczy. Co ciekawe, do katalogu osób współodpowiedzialnych za uczynienie z Polski „burdelu” nie zaliczył Aleksandra Kwaśniewskiego, który przecież do grudnia 2005 roku zamieszkiwał pałac przy Krakowskim Przedmieściu 46/48 (nie brzmi tak fajnie jak Downing Street 10 niestety), zaś znalazły się w nim takie osoby jak Jarosław Kaczyński, czy Zbigniew Ziobro. Nic w tym dziwnego, skoro Kwaśniewski udziela Ruchowi poparcia a Palikot snuje na łamach Newsweeka wizje, w których były prezydent jest premierem, a on sam – prezydentem. W polityce nie rzuca się krwistym mięsem bez powodu, bez celu. W czym więc rzecz?

Rządowi Leszka Millera zarzucano wiele, także na lewicy. Jednym z głównych zarzutów był od zawsze serwilizm w stosunku do Stanów Zjednoczonych, którego kwintesencję stanowiło wysłanie polskich wojsk do Iraku. Kiedy latem 2006 roku wyszła na jaw sprawa tajnych więzień, opinia publiczna była oburzona, ale ludzie jakoś nie dawali za bardzo wiary doniesieniom m.in. Human Rights Watch, zaś ci którzy przyjmowali napływające z różnych źródeł niepokojące informacje, choć odczuwali często wstyd, zażenowanie, złość, kierowali te negatywne emocje w głównej mierze na Amerykanów, nie oskarżano polskiego rządu. Ten zresztą wszystkie ewentualne zarzuty odpierał przez negację.

Im dłużej nic nie wiadomo, im więcej wokół sprawy rośnie znaków zapytania i kontrowersji, tym lepszym staje się ona materiałem na polityczny pocisk. Zarzuty postawiono, jak na razie, tylko Zbigniewowi Siemiątkowskiemu – ówczesnemu szefowi Agencji Wywiadu. Od razu pojawiły się jednak głosy, że Siemiątkowski ma się stać kozłem ofiarnym, który ochroni pozostałych winnych. Zwrócił na to uwagę również Palikot.

Dla Leszka Millera temat jest niewygodny. Były premier ma jednak swego rodzaju milczące (lub mówiące bardzo nie wprost i szeptem) poparcie ze strony Platformy Obywatelskiej. W programie „Fakty po faktach” (28.03.2012) Stefan Niesiołowski wypowiadał się na temat szefa Sojuszu w sposób, wyjątkowo jak na niego, delikatny. Cały jad skierował na Palikota. Rozmowa dotyczyła, co prawda relacji państwo – kościół – pieniądze, ale może być wskaźnikiem trendu. Myślę, że jest to pewien znak. Niesiołowski, jako polityk barwny, głośny, skory do awantur, a przy tym posłusznie reprezentujący stanowisko partii, jest moim zdaniem, dobrym wskaźnikiem kierunku, w którym zmierza Platforma Obywatelska. PO woli przewidywalnego Millera niż nieobliczalnego Palikota; bardziej jej na rękę stary wróg niż nowy – w dodatku zdrajca.  Czy więc ostre ataki na Millera opłacą się Ruchowi? Myślę, że mimo wszystko, tak. Warto pamiętać, że wyborcy mają zasadniczo słabą pamięć. Zarzuty postawione Siemiątkowskiemu stały się korbą rozruchową dla od dawna nieużywanej maszyny „Polska – więzienia – tortury”. Janusz Palikot bardzo zdecydowanym ruchem tą korbą zakręcił (stąd ostrość wypowiedzi) i spokojnie będzie patrzył, czy nie najmłodszy już Miller będzie potrafił tę maszynę obsłużyć. Bierne poparcie ze strony Platformy niewiele tu pomoże. Politycy partii władzy nie będą chcieli angażować się w sprawę, która dla nich jest również drażliwa. Media mogłyby zacząć rozpisywać się na przykład na temat przenoszenia spraw związanych z tajnymi więzieniami z jednej prokuratury do drugiej bez żadnego racjonalnego uzasadnienia, co nawet w oczach laika jest typową grą na zwłokę. To byłoby Platformie bardziej nie na rękę niż Palikot jako konkurent.

Sprawa jest poważna choć niektórzy próbują ją bagatelizować. Dopóki nie zostanie wyjaśniona, wszystkie rządy od 2002 roku, a więc również obecny i kolejne, będą uwikłane w torturowanie ludzi na terenie RP, będą współwinne.

Written by olgbor

28 marca, 2012 at 11:00 pm

Quo Vadis Lewico? Dlaczego jesteś pijana?

leave a comment »

19 marca w audytorium im. Stefana Czarnowskiego na Uniwersytecie Warszawskim odbyła się debata pod hasłem „Quo Vadis Lewico?”. Organizatorem wydarzenia był Ośrodek Analiz Politologicznych UW. Na pytania prof. Mirosława Karwata, doc. dr Bohdana Kaczmarka i dr Małgorzaty Kaczorowskiej odpowiadali: Ryszard Kalisz (SLD), Andrzej Rozenek (Ruch Palikota) i Sergiusz Najar (Stowarzyszenie „Ordynacka”). Spotkanie poprowadziła doc. dr Ewa Pietrzyk-Zieniewicz.

Czy udało się w jakimkolwiek stopniu kolektywnie odpowiedzieć na tytułowe pytanie?
Nie sądzę, jednak uważam, że każdy z uczestników spotkania (biernych lub czynnych) mógł na jego podstawie wytworzyć własną odpowiedź. Mogę mówić tylko za siebie i to zamierzam uczynić poniżej.

Po pierwsze, uważam, że w miejscu pytania o kurs lewicy powinno znaleźć się pytanie o to, czy lewica w ogóle w Polsce istnieje. Szokujące? Nie bardzo. Jedyną partią parlamentarną posiadającą lewicowy program jest obecnie Sojusz Lewicy Demokratycznej. Bacząc jednak na jego dokonania – służalczy stosunek do kościoła czy interwencję w Iraku oraz całkowitą bierność w sprawach takich jak legalizacja związków partnerskich – trudno postrzegać tę partię jako lewicową. Niewdzięczne przypadło stanowisko Ryszardowi Kaliszowi, którego darzę sporym szacunkiem i niemniejszą sympatią. Zaproszono go jako przedstawiciela SLD bo jest rozpoznawalny i przez masy z tym ugrupowaniem kojarzony. Sam Kalisz w sposób dyskretny dystansował się od wielu stanowisk głoszonych przez jego partię. Mówił o swoistym „konserwatyzmie polskiej lewicy”. Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem tę wypowiedź, nie wiem czy „konserwatywna lewica” oznaczać miała konserwatyzm lewicowości działaczy tj. przywiązanie do lewicowości w starym stylu, czy też konserwatyzm działaczy SLD, tj. konserwatywne poglądy członków partii lewicowej. Interpretacji nie ułatwia fakt, iż wypowiedź ta padła w kontekście uległości rządu Leszka Millera wobec kościoła. Większy sens miałoby pewnie zaproszenie samego Millera, ale wątpię, czy przyjąłby zaproszenie. Ruch Palikota? Sam Andrzej Rozenek przyznał, pod naciskiem co prawda ze strony prof. Karwata, że lewicowość jego partii jest właściwie łatką przypiętą jej przez media. Podstawowe wartości, jakie Ruch Palikota głosi, są w istocie wartościami czysto liberalnymi. Sprawy obyczajowe stanowią dla Ruchu i lewicowości punkt zbieżny. Stanowisko zaś w kwestii gospodarki i polityki społecznej, sytuuje młodą partię na scenie politycznej bliżej Donalda Tuska niż wspomnianego Leszka Millera. Czy mówienie o lewicowości z liberalnym stosunkiem do gospodarki ma jakikolwiek sens? No chyba nie bardzo. To jest bolid F1 na kwadratowych kołach. Nie da się ułożyć jednego obrazka z dwóch różnych zestawów puzzli.  Metafory można tu mnożyć w nieskończoność, ale przyznać trzeba, że sfera obyczajowa, która dla większości młodych wyborców o poglądach lewicowych została zaniedbana przez Sojusz, wyeksponowana przez Janusza Palikota dała mu sukces. To jednak nadal puzzle z jednego kompletu. Bardzo istotne pytanie zadała dr Kaczorowska – czym jest właściwie lewicowość? Serguisz Najar mówił o stosunku do przeszłości a Ryszard Kalisz, jak zwykle wygłosił tyradę o lewicowej wrażliwości (co akurat uważam za najbardziej sensowne w zaistniałych okolicznościach). Czy więc mamy w Polsce lewicę? W moim odczuciu można tu użyć metafory florystycznej (zainspirowanej zresztą drugim członem pytania Pani doktor, czy mamy w Polsce szansę na rodzime L’Ulivo – Drzewo Oliwne – jak we Włoszech). Jeśli PRL była drzewem, które rozrosło się nadmiernie, złapało liczne choroby, a w dodatku było nieźle targane przez wiatry historii, myślę, że po zwaleniu się tego drzewa, mamy dziś tylko doniczkę z czymś tam kiełkującym pomiędzy grudkami średnio pulchnej gleby i dąb Bartek raczej z tego nie wyrośnie, ale może być to całkiem ładny fikus.

Po drugie, sądzę, że dobór gości na debatę był nietrafiony. Skoro Ruch Palikota nie jest w istocie partią lewicową, Ryszard Kalisz nie bardzo oddaje stanowisko Sojuszu Lewicy Demokratycznej a Sergiusz Najar… niewiele powiedział, to z jakim głosem lewicy mamy tu do czynienia? Jak ten głos, to trio, miałoby nam odpowiedzieć dokąd zmierza lewica? Może należało zaprosić Piotra Ikonowicza? Może Piotra Gadzinowskiego? Może Marka Borowskiego? Wiem, że nie da się zaprosić wszystkich, a celem było realne określenie kursu, który wyznaczać, teoretycznie, mogą dziś tylko RP i SLD, ale skoro okazało się to niemożliwe to może już więcej korzyści przyszłoby w konfrontacji życzeniowych koncepcji lewicowego planktonu? Na płaszczyźnie teoretycznej, taka dyskusja na pewno byłaby ciekawsza.

Jak kto „wypadł”? Klasycznie. Ryszard Kalisz i Andrzej Rozenek do świetni mówcy, nie można im zarzucić, w moim odczuciu, niczego, z wyjątkiem tego, że odpowiedzi udzielali zbyt długo, przez co nie starczało czasu dla trzeciego uczestnika debaty.

Jakiej więc odpowiedzi na pytanie Quo Vadis Lewico ja sobie udzieliłem? Otóż, mam wrażenie, że lewica zachowuje się trochę jak bohater popularnego niegdyś na YouTube filmiku „Idę albo nie idę” – zatacza się, robi kilka kroków do przodu, kilka wstecz, zatrzymuje się żeby zjeść arbuza, krzyczy, ale niewiele z tego wynika bo w jednym kadrze pozostaje od co najmniej ośmiu lat. Mam nadzieję, że wytrzeźwieje i ruszy niebawem naprzód.

Written by olgbor

26 marca, 2012 at 10:05 am

Ta wygrana to przegrana

leave a comment »

[Ogłaszam reaktywację.]

Niewątpliwym zaskoczeniem dla wszystkich obserwatorów polskiego życia politycznego był wysoki (10,01%) wynik Ruchu Palikota we wczorajszych wyborach. Większość ekspertów, a za nimi również publicystów, skomentowała ten fenomen określając RP mianem nowej Samoobrony, kolejnego sukcesu Piotra Tymochowicza i dowodu na to, iż dla populizmu jest na krajowej scenie politycznej nadal miejsce. Czy sukces nowej partii jest rzeczywiście zasługą jej lidera, działaczy i popularnego doradcy wizerunkowego? A może Polacy naprawdę postanowili oddać nowemu ugrupowaniu 40 mandatów motywując to zbieżnością programu Ruchu z ich poglądami?
Całkowita klęska
Nie sposób analizować sukces partii Janusza Palikota w oderwaniu od wyników Sojuszu Lewicy Demokratycznej (8,25%). Tak źle jeszcze nie było. Sojusz, pod przewodnictwem Grzegorza Napieralskiego, uzyskał wynik najgorszy od początku swego istnienia, nawet jeśli brać pod uwagę czasy kiedy nie był jeszcze jednolitą partią polityczną (1991 – 1999). O kryzysie na lewicy mówiono ostatnio w 2005 roku, kiedy partia otrzymała niewiele ponad 11%. Przewodniczącym był wówczas Wojciech Olejniczak, który wybrany został na to stanowisko po rezygnacji Józefa Oleksego. Olejniczak chciał odmłodzić kadry, zreformować struktury, odrzucić spuściznę rządu Millera i, sięgając znacznie dalej, PZPR-u. Nie wyszło. Kiepski rezultat w wyborach parlamentarnych usprawiedliwiano licznymi postulatami socjalnymi w ofercie Prawa i Sprawiedliwości, wewnętrznymi tarciami w partii – walką „starego SLD” z „młodym SLD” i zbyt słabą pozycją trzydziestojednoletniego wówczas lidera. Jak wytłumaczyć zaś porażkę Napieralskiego? Czynników, które do niej doprowadziły jest wiele i skupię się tylko na tych, które wydały mi się najistotniejsze. Wyszczególnienie i przeanalizowanie ich będzie jednocześnie cząstkową odpowiedzią na pytania o przyczyny sukcesu Ruchu Palikota.
6 podstawowych błędów
Choć przyczyn klęski SLD można by naliczyć znacznie więcej a zestawienia dokonać bardziej szczegółowo, niemiałoby to większego sensu w kontekście tego artykułu. Uważam, że popełniono sześć kardynalnych błędów. Trzy z nich mają charakter programowo-ideologiczny, trzy zaś marketingowy. Do pierwszej kategorii zaliczyłbym odrzucenie antyklerykalizmu, osłabienie nacisku na walkę o prawa mniejszości seksualnych oraz oderwanie najbardziej eksponowanych elementów nowego programu partii („Jutro bez obaw”, 2011) od realiów gospodarczych doby kryzysu. Spośród błędów na polu marketingowym wyróżniłbym: złe prowadzenie medialnego wizerunku lidera, błędny dobór grup docelowych (lub narzędzi komunikacji, jeśli nawet targeting był właściwy) i dopuszczenie na listy niewłaściwych osób – kandydatów, którzy, choć udało im się wyróżnić, nie byli w stanie wyrazić żadnych merytorycznych treści. Już w tym miejscu warto zwrócić uwagę na to, że wymienione słabości były w istocie najmocniejszymi punktami w kampanii Ruchu Palikota.
„Nie będę wykrzykiwać antyklerykalnych haseł… Mi zależy na nowoczesnym, świeckim państwie. A wiara, to kwestia prywatna.”
Napisał na swoim blipie Grzegorz Napieralski pięć dni przed wyborami. Wypowiedziane w Niemczech, Francji, czy Wielkiej Brytanii, to stwierdzenie byłoby całkowicie poprawne z punktu widzenia logiki. W polskich warunkach jednak, gdzie dążenia do świeckości państwa wiążą się z realizacją postulatów antyklerykalnych, a to za sprawą zwyczajowo wyjątkowej, uprzywilejowanej pozycji Kościoła Katolickiego w naszym kraju, zdaje się ono wewnętrznie sprzeczne. Nie chodzi tu jednak o wpis na portalu społecznościowym. Problemem jest to, iż Sojusz Lewicy Demokratycznej poza deklarowaniem chęci budowy świeckiego państwa, w żaden sposób nie zabiega o realizację tej idei. SLD wyzbyło się resztek antyklerykalizmu już dziesięć lat temu, kiedy mając ponad 41% poparcia w wyborach utworzyło rząd z Leszkiem Millerem na czele. Wówczas podejmowanie walki z Kościołem byłoby nieopłacalne, mogłoby spowodować znaczącą utratę poparcia. Obecnie jednak, sytuacja partii jest zgoła odmienna. Sojusz walczył o kilkanaście – nie kilkadziesiąt punktów procentowych. Wyborcy, których raziłby antyklerykalizm i tak zamierzali poprzeć PiS lub Platformę Obywatelską. Ta część elektoratu, dla której świeckość państwa jest kwestią priorytetową, nie mogąc doszukać się walki o nią w ofercie SLD, zdecydowała się poprzeć Janusza Palikota, który miał odwagę bez ogródek mówić o konieczności zmniejszenia roli organizacji kościelnej, czy też samego kleru w życiu politycznym.
Walka o prawa mniejszości seksualnych. Mieć swojego geja to za mało.
Pierwszy punkt programu Ruchu Palikota brzmi: „Legalizacja związków partnerskich bez prawa do adopcji. Zarówno osoby heteroseksualne, jak i homoseksualne, które prowadzą wspólne życie przez okres przynajmniej 5 lat, powinny mieć takie same prawa majątkowe i podatkowe jak pary małżeńskie (…).” Już samo umiejscowienie tego postulatu w strukturze dokumentu odgrywa niebagatelną rolę. Pokazuje ono bowiem, że homoseksualiści od początku stanowili bardzo istotną grupę docelową. Nieprawdziwym byłoby stwierdzenie, że Palikot w gejach i lesbijkach odnalazł swoją niszę. Ta część elektoratu była dotychczas „zagospodarowana” przez Sojusz Lewicy Demokratycznej, który, jako jedyna spośród partii parlamentarnych, podnosił problem konieczności prawnego uregulowania kwestii związków partnerskich osób tej samej płci. Program „Jutro bez obaw” na stronie 116 głosi, że „ludzie mają równe prawa; niezależnie od rasy, narodowości, wyznania, orientacji seksualnej, statusu materialnego, czy jakiejkolwiek innej właściwości.” Postulat traktowania osób homoseksualnych na równi z heteroseksualnymi został więc wpisany w szerszy kontekst, uczyniony jednym z wielu problemów o charakterze dyskryminacyjnym. Dla wyborców, których dany problem bezpośrednio dotyczy, tego typu zabieg mógł oznaczać ich marginalizację. W polskich warunkach, stawianie problemu gejów i lesbijek na równi z problemem dyskryminacji na podstawie kryterium rasowego jest w pewnym sensie deprecjonujące – więcej żyje bowiem w kraju homoseksualistów niż osób rasy innej niż kaukaska. Błędem SLD było więc zlekceważenie homoseksualnej części swego elektoratu (zakładam, że dla większości wyborców heteroseksualnych, ta kwestia nie była kluczowa). Nawiązanie przez SLD współpracy z Krystianem Legierskim i jego kandydowanie z list tej partii okazało się niewystarczającym zabiegiem do pozyskania głosów mniejszości seksualnych. Palikot natomiast miał dla swoich wyborców nie tylko Roberta Biedronia ale także konkretny postulat. Tę kwestię zdecydowałem się omówić obszerniej ponieważ na jej przykładzie wyraźnie pokazać można było przepływ elektoratu Sojuszu do Ruchu Palikota.
Chcieć a móc
Kwestia dopasowania postulatów do realiów gospodarczych nie może być analogicznie do poprzednich omówionych błędów SLD w prosty sposób przełożona na poparcie dla Ruchu Palikota. Na tej płaszczyźnie bowiem te dwa ugrupowania różni najwięcej. Nie miałoby sensu porównywanie liberalnego stosunku do gospodarki (RP) z podejściem typowym dla nurtu socjaldemokratycznego (SLD), w które wpisany jest interwencjonizm państwowy (w mniejszym lub większym stopniu). W kampanii wyborczej RP niewiele było gospodarki. W tej materii partia zgadza się raczej z Platformą Obywatelską a wyborców dotychczas popierających SLD nie mogłaby przyciągnąć eksponując takie swoje stanowisko. Grzegorz Napieralski natomiast, choć jego partia stworzyła program obejmujący w kontekście gospodarki wiele sfer ludzkiej działalności, postanowił eksponować te z postulatów, które nie miały żadnego umocowania w realiach – były, krótko mówiąc, od początku niemożliwe do urzeczywistnienia, zwłaszcza w dobie kryzysu. Obietnica tabletów multimedialnych dla wszystkich uczniów szkół podstawowych, w sytuacji, kiedy część z nich jedyny ciepły posiłek w ciągu dnia je za pieniądze z akcji Pajacyk a ich rodzice nie mają pewności, czy państwo będzie w przyszłości w stanie wypłacać im emerytury, brzmiała w ustach lidera lewicy „trochę straszno, trochę śmieszno”. Postulaty i argumenty o charakterze ekonomicznym nie odgrywają na ogół w kampaniach wyborczych znaczącej roli ale czując lodowaty oddech recesji na plecach, Polacy woleli zaufać PO i Palikotowi, który PO nie zamierza „przeszkadzać” w prowadzeniu polityki gospodarczej, zamiast człowiekowi, pragnącemu ciężko zarobione pieniądze podatników wydać na gadżety elektroniczne dla dzieci, a takim właśnie widzieli Grzegorza Napieralskiego – bo większość z nich programu SLD nie czytała… a bzdury usłyszał każdy.
Gdyby nie on… Polacy kochają wodzów
Problemy wizerunkowe lidera SLD były już niejednokrotnie omawiane w mediach przy okazji ubiegłorocznych wyborów prezydenckich. Sporo mówiło się o nieudolnych próbach ocieplania wizerunku kandydata, które były jakby „na siłę”, o braku jego wyrazistości i spójności – ni to mąż stanu, ni profesjonalista, przysłowiowy „swój chłop” też nie. Minął ponad rok… i nic się w tej materii nie zmieniło. Nie przeprowadzano, według mojej wiedzy, żadnych sondaży pod tym kątem, więc opierać się mogę jedynie na obiegowych opiniach pojawiających się na forach internetowych i w rozmowach z ludźmi deklarującymi potencjalne poparcie dla SLD. Ze źródeł tych wypływa przesłanie „Zagłosował(a) bym na SLD bo mam poglądy lewicowe ale Napieralski jest dla mnie nie do przyjęcia”.
Domeną młodych demokracji jest wysokie poparcie dla silnych przywódców politycznych (choć Francja, mimo że młodą nie jest, również ten atrybut posiada). Można to łatwo zaobserwować w Polsce, na Węgrzech, w Czechach, czy na Ukrainie. Wysokie poparcie dla Jarosława Kaczyńskiego i Donalda Tuska również można w pewnym stopniu wyjaśnić występowaniem u nich pewnych cech przywódczych, jak charyzma, pewność siebie i swych poglądów. Janusz Palikot niewątpliwie posiada jakieś cechy przywódcze (wodzowskie). Świadczy o tym już sam fakt, że ponad 10% głosów w wyborach otrzymała partia z jego nazwiskiem w nazwie. Coś takiego nie udałoby się pewnie nawet prezesowi PiS gdyby jego partia przyjęła nazwę Ruch Jarosława Kaczyńskiego.
Zaryzykuję więc stwierdzenie, że Janusz Palikot stał się dla dotychczasowych wyborców SLD ekwiwalentem silnego lewicowego przywódcy, potrzebę posiadania którego mieli od dawna zakorzenioną gdzieś głęboko w podświadomości, choć przypuszczalnie nigdy by się do tego nie przyznali.
Nie ten target, nie te spoty
Po obejrzeniu spotów wyborczych kandydatów SLD – zarówno tych kluczowych, jak i tych, którzy dzięki spotom stali się popularni – próbowałem sobie odpowiedzieć na pytanie: „Kto jest ich grupą targetową”. Nie udało mi się to do dziś. Mniej więcej od połowy lat 90’ badania rynku wyborczego wykazywały, że tzw. betonowy elektorat Sojuszu to a) ludzie starsi (50+), słabo wykształceni, najczęściej z dużych i średnich miast, b)ludzie młodzi (25 – 35), wykształceni, zwykle z dużych miast. W przypadku kampanii wyborczej mającej na celu zdobycie władzy, a nie jej utrzymanie, ogólnie znaną i stosowaną w marketingu politycznym zasadą jest to, że przekaz adresuje się przede wszystkim do wyborców potencjalnych, niezdecydowanych; dotychczasowym wyborcom zaś przypomina się o istnieniu partii/kandydata. Pojawienie się Ruchu Palikota było dla osób odpowiedzialnych w Sojuszu za kampanię wyborczą wyzwaniem wymagającym elastyczności. Oprócz pozyskiwania nowych wyborców, stanęli przed koniecznością zabiegania o tych, których uważali za elektorat betonowy. Elastyczności, jak widać zabrakło. O ile reklama outdoorowa wypadła SLD naprawdę nieźle, nie można powiedzieć tego o spotach wyborczych (zwłaszcza tych telewizyjnych i internetowych). Pojawił się dysonans między warstwami estetyczną i merytoryczną (tej drugiej często w ogóle brakowało). Albo więc niewłaściwie dobrano grupy docelowe, albo właściwym grupom wyświetlono nieodpowiednie spoty. Mówiąc krótko, owi młodzi, wykształceni, z dużych miast (o których partia powinna była sobie przypomnieć) nie otrzymali przystosowanego do ich specyfiki przekazu.
Narzędzia komunikacji zastosowane przez Ruch Palikota zdały się być lepiej dopasowane do specyfiki grup docelowych Ruchu. Zignorowani w kampanii przez SLD oddali swe głosy Ruchowi Palikota.
Kandydaci znikąd
Każda kampania wyborcza ma swoje iskierki. Zwykle polityczna kariera takich iskierek kończy się wraz z wyborami. Niekiedy jednak iskierki spadają na odpowiednio suchy i łatwopalny grunt i wywołują pożar. Dla PiS-u w 2005 roku taką iskierką okazał się Adam Hofman, dla SLD w 2007 roku był nią Bartosz Arłukowicz (popularność zyskał dzięki udziałowi w reality show produkcji TVN – „Agent”). Najwyraźniej Sojusz uznał sukces Arłukowicza za dobra monetę bo w tegorocznych wyborach przyznał miejsce na swojej liście w Częstochowie Łukaszowi Wabnicowi, który wygrał kiedyś show „Hot or not” na kanale VIVA Polska. W sieci zaroiło się od spotów kandydatów SLD takich jak Jędrzej Wijas, czy Katarzyna Lenart, którym, dzięki nietypowej muzyce (Wijas), czy zdejmowaniu stanika przed kamerą (Lenart) udało się nawet przebić do mediów o ogólnokrajowym zasięgu. Kiedy jednak uzyskali już rozgłos, nie potrafili go wykorzystać. Myślę, że dowodzi to, iż partia z kiepskim zapleczem osobowym powinna jednak stawiać na tzw. „pewniaków”. Tak zrobił Ruch Palikota. Eksponowano tylko osoby rozpoznawalne na naprawdę dużą skalę, jak wspomniany już Robert Biedroń.
Ta wygrana to przegrana
Wygrana Ruchu Palikota (bo ponad 10% dla nowej partii to chyba wygrana) jest w istocie klęską SLD. Choć powyżej kilkakrotnie wykazałem, że strategia i kampania wyborcza RP była znacznie lepsza od tego, co pokazała partia Grzegorza Napieralskiego, nie powiedziałbym, że sukces nowego ugrupowania wypłynął z rzeczywistego społecznego zapotrzebowania na nie. Odpowiedź na oba postawione na początku pytania jest jedna – nie. To rażące błędy SLD i jego lidera wzmocniły Ruch Palikota. Tych 10% wyborców mogłoby równie dobrze oddać swoje głosy na SLD.

Written by olgbor

10 października, 2011 at 8:16 pm

Jest super…

leave a comment »

…śpiewał Muniek Staszczyk z niemałą dozą ironii przeszło 14 lat temu. Ta piosenka jest dziś chyba bardziej na czasie niż w 1997 roku.
Chociaż wieść o zamrożeniu przez rząd Viktora Orbána kursów franka, euro i jena rozeszła się po Europie bardzo szybko i natychmiast zrodziła dyskusję nad kwestią zastosowania tego typu rozwiązania w innych krajach, również w Polsce, nasi krajowi eksperci i władza monetarna są spokojni i zadowoleni z siebie. Ci pierwsi mówią, że w kraju nad Wisłą tylko około 2 proc. kredytobiorców zadłużonych we franku szwajcarskim ma trudności ze spłatą rat. Ci drudzy zaś chełpią się tym, jaka to polska Komisja Nadzoru Finansowego była przezorna wprowadzając w 2006 roku tzw. rekomendację S – dokument określający warunki, jakie musi spełnić kredytobiorca aby otrzymać kredyt w obcej walucie. W całym tym samozachwycie niknie jednak kwestia kosztów, jakie polskie gospodarstwa domowe ponoszą by kredyty w stale umacniającym się franku spłacać na czas oraz jakie mogą być tego konsekwencje w niedalekiej przyszłości.
Nikt zdaje się nie zwracać uwagi na to, że konieczność spłacania stale rosnących rat zmusza ludzi do radykalnych wyrzeczeń, niektórych spycha wręcz w kierunku nędzy. Pamiętać należy, że owe wyrzeczenia oznaczają spadek popytu na wiele towarów i usług, który, choć dziś jeszcze nie daje się zaobserwować, pod wpływem gwałtownego umocnienia franka w ostatnich dniach, w najbliższym kwartale może już być zauważalny – zwłaszcza, że prognozy dla tej waluty przewidują dalszy wzrost jej wartości. Trudno zresztą by w okresie przedwyborczym ktokolwiek, poza opozycją, mówił o takich zjawiskach – przecież z przemówienia premiera Tuska na 10-leciu Platformy Obywatelskiej wynika, że jest super… I będzie jeszcze lepiej! Opozycja jednak też woli milczeć w tej kwestii. SLD – partia ponoć lewicowa, nie chce Platformy drażnić bo wie, że jest dla niej potencjalnym koalicjantem po jesiennych wyborach. Prawo i Sprawiedliwość natomiast unika merytorycznej, konstruktywnej krytyki na tym polu – bo Jarosław Kaczyński doskonale zdaje sobie sprawę, że grupa docelowa, do której chce dotrzeć, to nie zadłużona we frankach i euro klasa średnia, tylko uboga ludność z małych miast i wsi. Panująca w Polsce od czterech lat propaganda sukcesu jest, co trzeba przyznać, bardzo skuteczna. Wyborcy, choć wielu z nich, mimo ciężkiej, sumiennej pracy, po spłaceniu comiesięcznych rat, ledwo udaje się wiązać koniec z końcem, wciąż wyrażają poparcie dla rządu. W tym miejscu powraca jednak, jak co cztery lata zresztą, to samo pytanie, na które każdy ma inną odpowiedź – czy ludzie popierają Platformę, czy może głosują przeciwko obecnej opozycji? Nie to jest jednak tematem tego krótkiego artykułu. Jest nim problem ubożenia klasy średniej. Ponieważ to właśnie ona stanowi lwią część elektoratu Platformy Obywatelskiej, lepiej, przed wyborami, wmawiać jej, że wszystko idzie w dobrą stronę… że „jesteśmy wzorem dla Europy Zachodniej” – jak ujął to premier na wspomnianym rocznicowym wiecu.
Rząd wstrzymał oddech i czeka na wybory. Do października więc nie mamy co liczyć na jakiekolwiek znaczące działania z jego strony – możemy jedynie słuchać obietnic. Wchłonięcie Bartosza Arłukowicza i ciągłe „przytulanie się” z Joanną Kluzik-Rostkowską (w tym jej obecność na konwencji PO) są dowodem na to, że partia rządząca jest dziś skoncentrowana wyłącznie na celu, jakim jest utrzymanie władzy. Chociaż Grzegorz Schetyna w „Kropce nad i” Moniki Olejnik (09.06) wychwalał koalicję z PSL-em, podkreślał, jak wiele Platforma nauczyła się przy ludowcach, stale wisi nad nią widmo konieczności znalezienia silniejszego koalicjanta. Ta sytuacja jest dosyć niebezpieczna dla Polaków. Nie chodzi o SLD w rządzie (bo taki wariant zdaje się raczej pożądany) ale o to, co dzieje się dziś – o unikanie przez rząd podejmowania wyzwań wynikających z sytuacji globalnej, będące skutkiem koncentracji wyłącznie na wewnętrznych rozgrywkach i kampanii wyborczej. Niestety, rynek finansowy oddechu nie wstrzymał i nie może poczekać do października. Niestety, raty kredytów w walutach obcych stale szybują w górę.
Może się wydawać, że ruch rządu Orbána to nic innego jak „kupno kolejnej wygranej dla Fideszu”, jak określił to w niedawnej rozmowie Piotr Woyke, ale ja skłaniałbym się raczej ku twierdzeniu, że takiej decyzji wymagała sytuacja – zwłaszcza, że wybory parlamentarne na Węgrzech były zaledwie rok temu. Z logicznego punktu widzenia, analogiczny do węgierskiego krok w wykonaniu polskiego rządu mógłby znacząco wzmocnić Platformę Obywatelską i przyczynić się być może nawet do jej „wielkiego marzenia o samodzielnym rządzeniu” (Schetyna, 09.06). Mogłoby to również powstrzymać nieunikniony dziś spadek popytu w wielu sektorach i podtrzymać nasz wzrost gospodarczy. O tym, czy tak by się stało jednak nie przekonamy się – bo rząd woli czekać na wybory, fotografować się przy roll-upach z logotypem polskiej prezydencji w UE i powtarzać, że „jest super”. Pozostaje nam – wyborcom tylko dalej pracować, spłacać grzecznie raty i rozpacz tym spowodowaną tłumić rozrywkami w stylu wzajemnego obrzucania się błotem na wizji, których na pewno dostarczy tegoroczna kampania wyborcza.

Written by olgbor

14 czerwca, 2011 at 11:10 pm

Sensacja na wyrost.

leave a comment »

Już prawie ucichło. Prawie… jeszcze tylko Dziennik Gazeta Prawna wylicza ile to Bartosz Arłukowicz będzie zarabiał jako podsekretarz w KPRM, ale już prawie koniec sensacji. Zmiana obozu przez szczecińską gwiazdę SLD jest tematem, moim zdaniem, przecenianym przez media. Telewizja TVN24, we wtorek, uczyniła z decyzji Arłukowicza najważniejszą wiadomość dnia. Portal Gazeta.pl natomiast, od 10.05 do dziś (13.05), opublikował kilkadziesiąt artykułów dotyczących tego wydarzenia. Czy lekarz z Pomorza stanowi dla Sojuszu Lewicy Demokratycznej tak dużą stratę, że jego krok może zaważyć o powstaniu lub niepowstaniu ewentualnej koalicji PO-SLD po jesiennych wyborach? Nie sądzę. Czy gwiazdor z tzw. „hazardowej” jest rzeczywiście personą tak popularną i wpływową, że przeciągnie na stronę Platformy Obywatelskiej elektorat SLD w ilości zauważalnej w sondażach? Również, nie jestem przekonany.
Bartosz Arłukowicz od dawna bał się marginalizacji, nie lubił kiedy jego osobę łączono tylko ze Szczecinem, chciał robić karierę w wielkiej polityce i szło mu całkiem nieźle. Klepane jak mantra frazesy o lewicowej wrażliwości Pana posła łapały niektórych za serca. Nie układało mu się jednak z Grzegorzem Napieralskim. Lider SLD nie lubi konkurentów we własnym obozie, a Arłukowicz był dla niego poważnym konkurentem (zwłaszcza po pracy w komisji śledczej), w dodatku w tym samym okręgu wyborczym, w miejscu, które Napieralski postrzegał jako swego rodzaju twierdzę, w obrębie której jego wygrana miała być pewna. Postanowił się więc go pozbyć, wypychając do sfery polityki samorządowej. Niepokorny poseł nie przyjął z rąk szefa partii „szansy”, jaką miała być kandydatura na prezydenta Szczecina. Od tego momentu zaczęły się poważne „tarcia” między dwoma politykami.
Przyjęcie posady w KPRM to był, jak sądzę, efekt osobistych rozgrywek między liderem SLD a znanym posłem. Sojusz ograniczał możliwości realizacji ogromnych ambicji, jakie ma Arłukowicz. De facto, parlamentarzysta musiał dokonać wyboru między własną karierą a ideałami. Wybór ten mówi sporo o człowieku… Trochę szkoda, że wyszło tak jak wyszło, bo Arłukowicz wydawał się być atrakcyjną twarzą dla odmłodzonego SLD. Cios, jaki wymierzył macierzystej partii nie był jednak w istocie tak dotkliwy, jak mogłoby się wydawać i jak przedstawiają to niektóre media. Ostatnie miesiące w SLD to fala powrotów do aktywnej polityki takich nazwisk jak Oleksy, czy Miller. Marginalizowany ostatnio Ryszard Kalisz również pozostaje popularny. Pamiętać należy, że elektorat Sojuszu to przede wszystkim ludzie młodzi i wykształceni oraz osoby starsze, które z nostalgią wspominają PRL. Te grupy nie są skore do zmieniania swych preferencji politycznych ze względu na jednostkowe przypadki. Nieco zabawnym jest, że jednym z argumentów usprawiedliwiających zmianę frontu miał być dyskomfort wywoływany u Pana Arłukowicza przez wspólne, w ramach opozycji, głosowanie z Jarosławem Kaczyńskim. Czy nie będzie takiego samego dyskomfortu odczuwał głosując ramię w ramię z Jarosławem Gowinem? Co z lewicową wrażliwością?
Sporo mówi się o tym, że w jesiennych wyborach Arłukowicz dostanie pierwsze miejsce na liście PO w Szczecinie. W 2007 roku uzyskał tam poparcie niewiele mniejsze niż sam przewodniczący Napieralski. Rodzi się jednak pytanie, w jakim stopniu wyborcy z tamtejszego okręgu popierali Arłukowicza jako takiego, w jakim zaś traktowali go jako po prostu człowieka z lewicy z numerem 3 na liście? Czy wyborcy PO, wyborcy Sławomira Nitrasa z 2007 roku, poprą jesienią Bartosza Arłukowicza? Czy wyborcy Arłukowicza przejdą za nim do PO? O ile pierwszy wariant wydaje się całkiem możliwy, w drugi trudno uwierzyć.
Platforma Obywatelska, od dłuższego czasu funkcjonuje na polskiej scenie politycznej jako partia typu catch-all. Nie ma się więc co dziwić, że chętnie wchłania w swe szeregi zarówno ludzi z prawicy jak i z lewicy. Nie sądzę jednak, by Arłukowicz okazał się dobrym nabytkiem, korzystną inwestycją.

Written by olgbor

13 Maj, 2011 at 10:57 am